Dwadzieścia pięć lat temu, 14 stycznia, na Bałtyku w czasie silnego sztormu zatonął prom „Jan Heweliusz”. Była to największa katastrofa w powojennej historii polskiej floty handlowej. Śmierć poniosło 55 osób. Zdołano uratować jedynie dziewięciu członków załogi (dwudziestu zginęło). Nie ocalał żaden z 35 pasażerów.
W tamtą styczniową noc nad północną Europą szalał huragan, który nazwano Junior. Szybkość wiatru przekraczała 160 km na godzinę. Na Bałtyku nasilał się sztorm. Prom opuścił Świnoujście tuż przed północą, płynął do Ystad. Miał opóźnienie spowodowane naprawą furty rufowej. Dziś wiemy, że prom w swój 5087 (ostatni) rejs wyszedł z uszkodzoną furtą rufową, przebitym poszyciem pod furtą i uszkodzoną przekładnią śruby napędowej. Na pokładzie miał 10 wagonów i 28 TIR-ów. Dowodził nim doświadczony 46-letni kapitan Andrzej Ułasiewicz, na tej trasie odbył kilka tysięcy podróży.
Promem solidnie kołysało, ale dla załogi sztorm o tej porze roku był czymś normalnym. Ci, który nie mieli wachty poszli spać. Zbudziły ich dopiero dzwonki alarmowe. Gdy statek wyszedł za cypel Arkony, w jego burtę uderzył huraganowy podmuch wiatru. Nastąpił gwałtowny przechył, który szybko się powiększał. Kapitan ogłosił alarm opuszczenia statku. Wezwał pomoc. W eter biegło rozpaczliwe wołanie MAYDAY, MAYDAY ferry „Jan Heweliusz”…Odebrali je Duńczycy i Niemcy. Była czwarta trzydzieści rano, 14 stycznia. Dwadzieścia minut później sygnał nadawany przez radioboję odebrała polska stacja Witowo- Radio. O piątej dziesięć w eterze nastąpiła cisza. To wtedy prom przewrócił się stępką do góry. Zatonął całkowicie sześć godzin później.
Wstrząsające były relacje uratowanych rozbitków. Ochmistrz, Edward Kurpiel: „Nigdy nie zapomnę tamtej nocy, ryku wiatru, krzyku ludzi. Nie zapomnę tego przejmującego zimna i paraliżującego strachu. W tratwie, w której byłem znajdowało się dziesięć osób. Przewalały się nad nami fale. Była wypełniona lodowatą wodą. Gdy już straciliśmy nadzieję, a cztery godziny czekaliśmy na pomoc, pojawił się statek ratowniczy. Na burcie miał wywieszoną siatkę. Dwóch kolegów jakoś się po niej wdrapało, ale elektryk Andrzej Korzeniowski nie dał rady. Zsunął się do wody…Nadleciał helikopter zrzucił linę z hakiem, a on zahaczył o drugą tratwę, która była w pobliżu. Wywróciła się i ludzie wpadli do wody. To było straszne. Ludzie ginęli, bo służby ratownicze nie mogły się dogadać, bo fatalnie była zorganizowana akcja ratownicza…
Potem też nie było łatwo. Długo śniły mu się ciała i pogrzeby. Mieszkał w Szczecinie i był wzywany na rozpoznania ciał.
– Przykre było też to, że nie oszczędzali nas Szwedzi. Twierdzili, że prom utopiła pijana i niedouczona polska załoga. Nawet domagali się, by żaden z uratowanych oficerów nigdy nie pływał na promie. Uspokoili się i spokornieli, gdy w rok później na Bałtyku zatonął prom „Estonia” i życie straciło ponad 800 osób.
Kurpiel wrócił na morze. Ale wytrzymał tylko tydzień. Nie przespał ani jednej nocy. Czuwał. Zrezygnował z pływania. Jest na emeryturze.
Katastrofę promu „Jan Heweliusz” rozpatrywały przez sześć lat: Izby Morskie w Szczecinie i Gdyni oraz Odwoławcza Izba Morska w Gdyni. Ona w 1999 roku wydała orzeczenie. Stwierdza ono, że prom w swój ostatni rejs wyszedł ze Świnoujścia w stanie niezdatnym do żeglugi. Orzeczenie nie mówi ani o winie, ani nie wskazuje winnych. Ale wytyka błędy armatora ( PLO, spółka Euroafrica Linie Żeglugowe), klasyfikatora (Polski Rejestr Statków), Urzędów Morskich, kapitana i starszego oficera. Postępowanie przez Izbami Morskimi obnażyło wiele mankamentów funkcjonowania morskich służb ratowniczych i administracyjnych, ale nie rozwiało wątpliwości, nie dało odpowiedzi na dziesiątki pytań. Orzeczenie jest ostateczne, lecz nie zamyka drogi prawnej przed sądami. I z niej skorzystały rodziny ofiar.
A one przeszły prawdziwą gehennę w batalii o prawdę o katastrofie, o godziwe odszkodowania, a nie wdowią jałmużnę jaką im proponowano. „Państwo i różni nieuczciwi prawnicy zrobili wszystko, aby nas ciągle bolało” – powiedziała z goryczą jedna z wdów. Zdesperowane kobiety w 1998 roku powołały Stowarzyszenie Wdów i Rodzin Marynarzy z promu „Jan Heweliusz”. Złożyły skargę w Strasburgu. W 2005 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka ogłosił orzeczenie korzystne dla rodzin. Uznał, że prowadzone w Polsce procesy w sprawie zatonięcia promu nie były rzetelne. Nakazał wypłatę po kilka tysięcy euro dla każdej za szkody moralne. Pieniądze wypłacił polski rząd. Przed polskim sądami ruszyły lawinowo cywilne procesy o odszkodowania. Armator zaproponował ugody. Ostatnia sprawa została sfinalizowana tuż przed 15. rocznicą tragedii.
W tamtą rocznicę odbyło się w Szczecinie międzynarodowe sympozjum poświęcone bezpieczeństwu żeglugi na Bałtyku oraz ukazała się książka „Jan Heweliusz” –pamiętamy 1993-2008”. Wydała ją powołana przez armatora fundacja „Ludziom Morza”.
W parę lat później ukazała się druga książka „Tajemnica zagłady „Heweliusza” autorstwa kpt. ż. w Andrzeja Soysala. – Jako były kapitan promu napisanie jej uznałem za swój moralny obowiązek. Przedstawiłem w niej dramat kapitana Ułasiewicza walczącego z ekstremalnymi siłami przyrody i technicznymi ułomnościami statku. A gdy jego walka okazała się przegrana postanowił do końca zostać na mostku tonącego promu…
W 2013 roku, na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie został odsłonięty pomnik upamiętniający tragedię promu. Skromny, prosty, ale bogaty w treści. Dwa skrzyżowane polery, w których jest i krzyż, i literka H, i XX rocznica tragedii. W Świnoujściu odsłonięto tablicę upamiętniającą zatonięcie promu.
Zazwyczaj po każdej katastrofie morskiej pojawiają się nowe, ostrzejsze przepisy bezpieczeństwa żeglugi, wyższe wymagania. Podobnie było i w tym przypadku. Wiele promów zostało przebudowanych, wyposażonych w lepszy sprzęt ratunkowy. Wprowadzono nowe rozwiązania konstrukcyjne i organizacyjne. Pojawiły się czarne skrzynki VDR, automatyczny system identyfikacji statków. Bardziej profesjonalne są morskie prognozy pogody, usprawniono międzynarodowy system ratownictwa. Większy nacisk kładzie się na przeszkolenia załóg. Większe uprawnienia zyskali kapitanowie. Dziś nikogo nie dziwi, gdy w ekstremalnych warunkach pogodowych promy zostają w portach.
+++++++
Prom „Jan Heweliusz” został zbudowany w 1977 roku, w norweskiej stoczni, dla PLO. Nigdy nie należał do statków, o których można powiedzieć „lucky ship”. W czasie swojego krótkiego, 15-letniego żywota miał aż 28 awarii i wypadków włącznie z pożarem. Ciągle miał też problemy ze statecznością.
KRYSTYNA POHL